Borżawa to najdłuższa połonina na Zakarpaciu, z pięknymi widokami i kilkoma szczytami. Na razie muszę w to uwierzyć na słowo i w przyszłym roku wybrać się jeszcze raz:) Co prawda zdobywanie Borżawy pod koniec września było świetnym doświadczeniem, ale widoków nie było:) Pojechaliśmy prawie taką samą grupą , jak na Pikuj w lipcu. Jedna osoba była nowa, kilka nie mogło w tym terminie, ale i tak kilkanaście osób się zdecydowało.
W nocy lało. A wiadomo, że jak deszcz to w górach błoto. Nic to. I nieważne, że na termometrze 7 stopni. Buty górskie miałam porządne, nieprzemakalne (producent obiecał i dotrzymał słowa, wyszłam z tej akcji z suchymi stopami:) Getry termiczne, spodnie trekkingowe z warstwą hydrofobową, rękawiczki, czapka dzianinowa i kurtka - nowa, nie sprawdzona, niezbyt gruba, podobno nieprzemakalna. Pod spód podkoszulek termiczny i gruby polar z podszewką. Czułam się trochę... okutana:) Jednak pomysł na taki ubiór był dobry, bo aura nie oszczędzała.
Pasmo Borżawa składa się z kilku szczytów. Był plan wejścia na Wełykyj Wierch. Przeczekawszy największą ulewę wyszliśmy z pensjonatu kierując się od razu na szlak. Nie było dobrze.... Padła propozycja podjechać kawałek kolejką, więc skierowaliśmy się w kierunku stacji. Wtedy nadjechał ten pojazd. Wzbudził we wszystkich wielki entuzjazm, a że było nas tylko 14 osób razem z ukraińskim przewodnikiem, to załadowaliśmy się, część do kabiny, część "na pakę". No, oczywiście, w kabinie przecież nie będę jechała...:) Atrakcja ma być na całego:)
No nie powiem - trzęsło porządnie, ale ryk maszyny, wciąż zmieniające się widoki, choć zamglone, stanowiły swego rodzaju atrakcję, może nie miłą, ale fajną i nie zrezygnowałabym z niej:) To nic, że wiało i mżyło:)
Dojechaliśmy tym potworem po drogach i bezdrożach na tonącą we mgle górną stację kolejki, czasem było naprawdę stromo i trzeba się było trzymać mocno, aby nie wypaść. Błogosławione rękawiczki:) Gołe palce chyba by mi wtedy odpadły:)
Przywitał nas proszalski pies:) Na głodnego ani bezdomnego nie wyglądał, pewnie turyści go podkarmiają, a należy zapewne do kogoś z obsługi, bo wylazł ze służbowej kanciapy.
Kolejka w dół - mgły mniej. Trasa piesza w górę - zamglona całkowicie.
Połowa grupy wraca na dół, obawiają się trudów, nie są też przygotowani odzieżowo, przyjechali w sportowych butach, bez czapek, w zwykłych cienkich kurtkach - to nie dla nich wyprawa. To mądra decyzja, bo w górach jest spore ryzyko wychłodzenia się. Ja idę:) Razem z przewodnikiem zostaje nas 9 osób. Jak się okazuje, niektóre z nich też powinny zostać na dole. Jedna osoba nie radzi sobie fizycznie, odstaje od grupy, ale jest dzielna i uparta, idzie na końcu pod opieką przewodnika, ostatecznie więc daje radę, ale spowalnia całą grupę. Ale to nie ta osoba jest kłopotem. Jedna osoba jest w stanie wskazującym, czego wcześniej nikt nie zauważył i w połowie drogi zatrzymuje się i... i ani do przodu ani do tyłu. Do przodu nie chce, raczej zaczyna się pokładać, do dołu też nie, bo musieliby wrócić wszyscy, a nie możemy, bo... bo jedna osoba wyrwała się do przodu nie reagując na wołania i krzyki i przepadła we mgle! Pat. Pierwsze postanowienie: na kolejnym wyjeździe przed wyruszeniem każdy dmucha w alkomat:)
Tymczasem temperatura odczuwalna spada do około zera, wieje, że głowę urywa, i leje. Jedna osoba popędziła za panem, co się oddalił, z nadzieją powstrzymania go od zdobywania wszystkich szczytów jak leci, reszta holuje "chorego" , który twierdzi, że nic mu nie jest, już mu lepiej i .... do przodu. A jeszcze wczoraj oferowali mi utworzenie 3-osobowej grupki (on, ten pędzący i ja) i zdobywanie szczytów poza grupą. To bym miała się z pyszna, jakbym się zgodziła! Góry to groźny przeciwnik. Naszej grupce ten pan zawdzięcza życie, bo w tych warunkach jakie były, nie wróciłby sam żywy.
Dotarliśmy na Hymbę, na wysokość 1491 m npm., warunki i sytuacja nie pozwoliły dalej.
Dla porównania: to wyżej niż na Tarnicę, wyżej niż na Śnieżnik, podobnie jak Pilsko.
Chciałabym w przyszłym roku przyjechać tu jeszcze raz, w bardziej sprzyjających warunkach i wejść nie tylko na Wielki Wierch, ale także na Temnatyk. Także po to, aby delektować się tymi słynnymi widokami, bo teraz to tylko mgłę widać:)
Spod stacji każdy wraca we własnym zakresie, kto chce to kolejką, kto ma siły, wraca dalej pieszo. Moje ubrania w góry sprawdziły się. Kurtka w ogóle nie przemokła, bluza pod spodem sucha. Buty niemożebnie zabłocone, w środku suche. Dół spodni ociekający wodą, bo z domu zapomniałam stuptutów, ale prawie nie przemokły, jedynie lekko na kolanach. Do butów mi się z nich nie lało, bo mam model spodni trekkingowych z nogawkami w kształcie moich ulubionych dzwonów z lat 80-tych:) Wspaniale się sprawdziły, nie byłam jeszcze w górach w tak ekstremalnych warunkach.
I tak minął dzień, wieczorem jeszcze spacer po Pilipcu, zakup pamiątek, degustacja nalewek, szaszłyków, co kto lubi. Deszcz przestaje padać.